Chciałabym umrzeć zdrowa
PAP Life: W filmie „Drużyna A(A)” gra pani Wiolę, alkoholiczkę na terapii. Do tej roli ogoliła pani głowę. To było potrzebne?
Danuta Stenka: Ta fryzura jest elementem zbroi, pod którą Wiola kryje się przed światem i w jakiej z tym światem walczy o przetrwanie, o prawo do istnienia. Kiedy była dziewczynką, jej ojciec miał warsztat samochodowy, w którym pracował ze swoim synem, jej starszym bratem, swoim oczkiem w głowie. Brat nieoczekiwanie zmarł, ojciec się załamał i zaczął pić. Wiola próbowała go z tego wyciągnąć, próbowała mu pomagać, chciała mu zastąpić brata. Postanowiła pójść do samochodówki, ale ojciec ją ignorował, nie przyjmował do wiadomości jej istnienia. A potem nieudane małżeństwo i… alkohol. Wiola jest kanciasta, obcesowa, opakowała szczelnie tę poranioną dziewczynkę i swoją kobiecość w męskie ciuchy, męską fryzurę, męski sposób bycia, bo w jej świecie tylko to daje jej szansę żyć na swoich warunkach.
PAP Life: Jak rodzi się pomysł na postać? Poznała pani kiedyś kogoś podobnego do Wioli?
D.S.: Nie przypominam sobie jakieś konkretnej osoby, ale niewątpliwie spotykałam takie „wiolopodobne” kobiety. Któraś z nich być może tak wyglądała, któraś mówiła w podobny sposób. Wiola jest wypadkową propozycji scenarzystów, rozmów z reżyserem, moich obserwacji, moich wyobrażeń i pewnie też jakiegoś pierwiastka męskiego, który w sobie noszę.
PAP Life: Wiola jest uzależniona. Alkoholizm nie ma płci, wieku. Dotyka osób z różnych środowisk, także aktorskiego…
D.S.: Wchodziłam do tego zawodu w czasach, kiedy, mimo reglamentacji, alkohol płynął w całej Polsce szerokim strumieniem. Jego obecność w teatrze czy na planie była tak oczywista, jak dzisiaj nieosiągalnej wówczas kawy. W zawodzie, w którym stres jest na porządku dziennym, bywa, że sięga się po niego - o ironio - jak po koło ratunkowe. Niektórym pomaga utrzymać się na powierzchni, dopłynąć do celu, a nawet osiągać niezłe efekty. Tymczasem dla niektórych okazuje się czymś, co ciągnie ich na dno.
PAP Life: „Drużyna A(A)” to także film, który porusza temat terapii. Była pani jedną z pierwszych osób, która publicznie powiedziała, że z niej korzystała. Wtedy było to traktowane jako coś wstydliwego, trochę ekstrawaganckiego.
D.S.: Myślę, że bardziej wstydliwego niż ekstrawaganckiego. Podejrzewam jednak, że bywa to bardzo wstydliwe do dziś. Terapia, psycholog, psychiatra, psychoterapeuta – to słowa, które ciągle jeszcze wiele osób wypowiada szeptem. W dużych miastach, w niektórych środowiskach nie budzi to sensacji, jest czymś oczywistym, ale niestety nie wszędzie tak jest. Moją ceną za pracę w permanentnym stresie była kilkuletnia bezsenność i długi proces wychodzenia z niej. Kilka lat temu odkryłam fantastyczne antidotum na życie w biegu - ogród warzywny. Miejsce moich medytacji - tak go nazywam. Zdarza się, że lecę po pietruszkę czy szczypior i potrafię przepaść na kilka godzin. Ja się tam po prostu zawieszam, tam moja dusza odzyskuje równowagę. A jeśli już chcę wygładzić sobie rzeczywistość jakimś płynem, to najchętniej naparem z melisy z mojego ogrodu.
PAP Life: Kiedy warto iść do psychoterapeuty?
D.S.: Na rozmowę o tym, co nas uwiera, na poznanie siebie, na rozwój wewnętrzny nigdy nie jest za wcześnie i nigdy nie jest za późno. Jak powiedziała kiedyś moja córka: „Zawsze, kiedy nie czujesz się w swoim życiu dobrze”.
PAP Life: Dzieli się pani z nią swoimi wątpliwościami, kiedy takie się pojawiają?
D.S.: Tak i robiłam to już wcześniej, zanim została psychoterapeutką. Zresztą nie tylko ja. Najwyraźniej wykazywała w tym kierunku jakieś talenty.
PAP Life: Korzysta pani z terapii?
D.S.: Tak. Niedawno poczułam, że nadszedł czas, żebym znowu pewne sprawy , które mnie uwierają, wzięła pod lupę, przeanalizowała, przerobiła. Terapeuta nie jest zaangażowany bezpośrednio w sytuacje, które mnie męczą, ma szansę być obiektywny. Może otworzyć mi oczy na problemy, których nie widzę albo pozwolić spojrzeć na te, z którymi przyszłam, pod innym kątem. A przede wszystkim daje mi narzędzia do pracy nad sobą.
PAP Life: Czy wśród kwestii, które panią uwierają, jest żal, że pewnych ról już pani nie zagra?
D.S.: Nigdy nie miałam ról-marzeń, więc też nigdy nie pojawił się żal, że coś mi już bezpowrotnie uciekło. Natomiast niepewność, czy będę potrzebna, czy ktoś zechce mnie zaangażować, towarzyszyła mi od samego początku. Ale powiedzmy sobie szczerze: zawodowo jestem na schodzącej i nie pracuję już tak intensywnie jak w młodości. Wówczas bywało, że zawód wypełniał prawie całą przestrzeń mojego życia, zostawiając zaledwie szczeliny na sprawy osobiste. W tej chwili jest to bardzo wyważone. Ale też od lat dbam o to, żeby moje życie prywatne miało tej przestrzeni więcej.
PAP Life: Dziś mówi się, że wiek to tylko liczba, ale różnie reagujemy na upływ czasu.
D.S.: Kiedy idę z moimi córkami, widzę, że wzrok mężczyzn zawiesza się już nie na mnie, jak to bywało jeszcze stosunkowo niedawno, tylko na nich. Ale to, chwała Bogu, wywołuje uśmiech na mojej twarzy, czyli nie mam z tym problemu. Jedyne myśli, które - w kontekście wieku - wprowadzają niepokój, dotyczą zdrowia. Chciałabym jak najdłużej być sprawna, nie być nikomu ciężarem. Krótko mówiąc, chciałabym umrzeć zdrowa.
PAP Life: Podobno, kiedy się tańczy, to jest się młodym, niezależnie od metryki.
D.S.: Ja bardzo lubię tańczyć…
Rozmawiała Iza Komendołowicz
Danuta Stenka – jedna z najpopularniejszych polskich aktorek teatralnych, filmowych, dubbingowych. Ma 62 lata. Zadebiutowała w 1984 roku na scenie Teatru Współczesnego w Szczecinie, następnie grała w Teatrze Nowym w Poznaniu. Obecnie związana z warszawskim Teatrem Narodowym. Ma w dorobku role w takich filmach jak „Chopin. Pragnienie miłości”, „Nigdy w życiu!”, „Katyń” i „Sala samobójców. Hejter”. Laureatka licznych nagród filmowych, w tym pięciu Złotych Kaczek i dwóch Orłów. We wrześniu będzie miał premierę film „Drużyna A(A)” z jej udziałem. Mężatka, ma dwie dorosłe córki. (PAP)